Marian Guzek Marian Guzek
356
BLOG

Czy dolar zmiażdży Stany Zjednoczone?

Marian Guzek Marian Guzek Gospodarka Obserwuj notkę 1

Jeżeli to pytanie uznalibyśmy za absurdalne, oznaczałoby to, że nie mieliśmy jeszcze okazji poznać prawie sekretnych – bo nie udostępnianych publicznie – informacji o procesie  ekonomicznym, który można określić jako „szczególne oddziaływanie fiducjarnego pieniądza światowego na państwo, które go emituje”. Obecnie takim państwem są Stany Zjednoczone, a ich dolar już od dziesiątek lat wpływa - dodajmy, że kolosalnie – nie tylko na gospodarkę, lecz i na pozycję USA jako mocarstwa światowego, zwłaszcza mocarstwa walutowego. Po niezakończonych jeszcze doświadczeniach kryzysu finansowego coraz częściej pojawiają się pytania o zamiary Fed-u (banku centralnego USA) w odniesieniu do regulacji rynku pieniężnego oraz wobec zewnętrznego oceanu dolarów, do którego dolewane są nowe strumienie tej waluty. Powszechna jest też opinia, że gospodarka USA wciąż nie jest zdrowa, czyli chora, a na co choruje?

 

Stany Zjednoczone od dawna chorują na miażdżycę bankowo-spekulacyjną

 

W medycynie miażdżyca jest chorobą układu krążenia i nazywa się „zwyrodnieniowo-wytwórczą”. Główne jej objawy mają postać powiększania się tkanek wewnętrznych tętnicy i obrastania ich nowymi wytworami,  zagrażającymi zablokowaniem przepływów krwi. W gospodarce układem krążenia jest system monetarny, w którym krąży pieniądz, a w głównym fragmencie  tego systemu, czyli sektorze bankowym,  istotna część przepływów to tzw. pieniądz kredytowy. 

 

Patologiczne zmiany w tym systemie występują w postaci poszerzających się zwyrodnień antyrynkowych, znanych jako szkodliwe spekulacje niszczące wolną konkurencję (co nie dotyczy normalnej gry giełdowej, również określanej nazwą spekulowania), a także zmiany w postaci wprowadzanych w system krążenia pieniądza tzw. instrumentów finansowych, w tym derywatów, w formie papierów wartościowych (bez rzeczywistej wartości), które okazały się toksycznymi aktywami, przypominającymi blaszki miażdżycowe. Banki zostały więc przekształcone w firmy produkujące swoiste towary wirtualne oraz emitujące ogromne ilości pieniądza kredytowego bez odpowiedniego pokrycia. Zmiany te, wprowadzane w USA od lat 80. ubiegłego wieku, okazały się czynnikami mogącymi podważać wzajemne zaufanie uczestników rynków finansowych, a nawet powodować niemal całkowite zablokowanie funkcji kredytowych między bankami a przedsiębiorstwami, a także między samymi bankami. 

 

Można sądzić, że ci naukowcy chicagowskiej szkoły ekonomii i Uniwersytetu w Harvardzie, którzy zainfekowali USA powyższą chorobą, najpierw w postaci ideologii neoliberalizmu, prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z tego, że zamiast udoskonalenia kapitalizmu wywołają katastrofalny kryzys, którego końca nie widać ani w USA, ani w skali światowej. Czy można ich więc za to nie winić? Moim zdaniem, nie można. 

 

Wydawałoby się też, że mogą mieć rację coraz liczniejsi zwolennicy poglądu, iż powinniśmy się przyzwyczaić do powtarzających się kryzysów, a nawet kryzysu permanentnego, skoro taką naturę przybrał współczesny kapitalizm. Czy jednak   Stany Zjednoczone, w których znana jest tylko jedna nazwa opisanej choroby, a mianowicie skleroza, mogąca kojarzyć się po prostu ze starzeniem się kapitalizmu tak jak każdego organizmu, nie powinny przejmować się groźniej brzmiącym niż skleroza naszym jej odpowiednikiem językowym w tłumaczeniu jako „crushing”? Nad USA wisi bowiem, oprócz kryzysu finansowego jeszcze coś bardziej dokuczliwego, co mogłoby się też okazać niemiłym wstrząsem dla całego świata, a mianowicie wejście w stadium degresji walutowej dolara. To nie byłaby już choroba, nawet miażdżyca dodatkowa, lecz po prostu niewyobrażalna katastrofa (bliżej o stadiach progresji i degresji walutowej pieniądza światowego patrz: M. Guzek Teorie ekonomiczne i instrumenty antykryzysowe. Oficyna Wydawnicza Uczelni Łazarskiego, Warszawa 2013, s.258-269).

 

Co skłania USA do zadłużania się na ogromne sumy?

 

Stany Zjednoczone są wyjątkowym dłużnikiem, gdyż zaciągają pożyczki nie dlatego, że nie mają pieniędzy. Przecież, jak podkreślał prof. Stiglitz, mogą w każdej chwili włączyć maszyny i wydrukować tyle dolarów, ile tylko zapragną. Jednak od zagranicy pożyczyły (według danych na styczeń 2011r.) łącznie około 4,5 bilionów dolarów, głównie od Chin (ponad bilion), Japonii (prawie bilion), oraz od W.Brytanii, OPEC-u i Brazylii – razem też ok. biliona. Zadłużenie zagraniczne USA stanowi ponad 30% ich całkowitego długu publicznego. Czy jest to dla nich dobry interes? Bardzo dobry, gdyż w ten sposób nie dopuszczają do przelewania się światowego oceanu dolarów. Wypożyczona część tego oceanu łagodzi presję nadmiernej ich podaży i może być przechowywana z nadzieją, że będzie można je wpompować z powrotem, jeśli wzrośnie znów zewnętrzny popyt na tę walutę. 

 

A gdyby ocean zaczął się gwałtownie przelewać, nadmiar dolarów byłby kierowany do Stanów Zjednoczonych. Właściciele tych zasobów zwracaliby się do kraju emitenta z ofertą, aby odkupił on nabyte wcześniej przez nich dolary, płacąc im za nie innymi walutami (bo wymiany dolarów na złoto od 1970. r. już nie ma), lub wszelkimi innymi towarami. Wtedy właśnie nastąpiłoby miażdżenie Stanów Zjednoczonych wskutek historycznej ich katastrofy, wzmagane chorobą sektora bankowego, gdyby okazała się ona wcześniej nieuleczalna. Jeśliby więc rynki stały się jeszcze bardziej zwyrodniałe niż obecne giełdy papierów wartościowych, potentaci dolarowi szybko spowodowaliby krach na Wall Street, by najtaniej kupować majątek spółek amerykańskich. Stany mogłyby stać się państwem bez fabryk i nieruchomości wszelkich, nie wyłączając gruntów i lasów. Mogłyby więc prześcignąć „modernizacyjnie” i „globalizacyjnie” kraje, które już dziś są państwami prawie bez gospodarek narodowych, sprzedanych we fragmentach korporacjom transnarodowym. 

 

O czym Rezerwa Federalna może marzyć?

 

Najbardziej oczywistym marzeniem, a raczej snem, mogłaby być sytuacja, w której wyparowałby cały światowy ocean dolarów, a bardziej konkretnie – gdyby banknoty zbutwiały i nadawały się tylko do wyrzucenia, a stany zasobów dolarowych w postaci elektronicznej poznikałyby z powodu dysfunkcji pamięci komputerów.

 

Skoro jednak na takie szczęście USA liczyć nie mogą, nie oznacza to, że Rezerwa Federalna nie ma już o czym marzyć, a raczej czego pragnąć.  Powinna pragnąć tego, aby powstała dla USA szansa nie tylko na  wyjście dolara z okresu względnej stabilizacji walutowej, lecz na jego powrót do stadium progresji walutowej, charakteryzującej się rosnącym popytem światowym na tę walutę. Wtedy bowiem znów pojawiłyby się szanse dokonywania dodatkowych emisji dolarów na sprzedaż  za granicę i zarabiania, tak jak w ciągu wielu dziesiątek lat ubiegłego wieku, krociowych zysków nazywanych seigniorage, tj. rentą emisyjną. W przypadku waluty światowej, stanowiącej towar szczególny, którego wytwarzanie odbywa się po kosztach prawie zerowych, występuje niezwykła sytuacja, w której wielkość zysku równa się wartości rynkowej sprzedawanego towaru. Czy takie marzenie jest bardziej realne niż poprzednie? Raczej tak, ale przy założeniu, że musiałyby się pojawić symptomy trwałego wzrostu potencjału gospodarczego USA, na przykład opartego na całkowitym uniezależnieniu się  od importu ropy naftowej  oraz stania się potęgą eksportową ropy i gazu.

 

Dopóki tego typu zmiany nie wystąpią, odbudowa pozycji sprawnego mocarstwa walutowego będzie uzależniona od trwania Rezerwy Federalnej na pozycji operatora posługującego się umiejętnie polityką „luzowania” (quantitative easing) jako instrumentem zapewniającym występowanie  długookresowej tendencji deprecjacji dolara, aby nie był on zbyt drogi wtedy, gdy emitent musi go od świata kupować,  a nie sprzedawać.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka